8.10.1986
dziennik Jonathana Richardsa
dzisiaj jestem detektywem
Było około ósmej trzydzieści
rano, gdy dotarłem do budynku federalnego, obdarzonego imieniem świętego
Josepha i wtedy jeszcze myślałem, że będzie to dzień, jak co dzień, jak każdy
inny. Myliłem się, a moje nastawienie do wczesnego, wtorkowego poranka w
pracy, wahało się pomiędzy niskim, a średnim poziomem entuzjazmu. Wyjrzałem
przez okno samochodu na szare niebo, a moje odbicie w szybie spojrzało na mnie
nieprzychylnym spojrzeniem. Brązowa grzywka opadała na moje zielono-szare oczy,
a włosy na czubku głowy w imponującym stopniu sterczały we wszystkie strony.
Przygładziłem je nieco dłonią, po raz kolejny przysięgając sobie, że ostatni
raz wyszedłem z domu bez zerknięcia w lustro.
Miałem jeszcze sporo czasu, by
uniknąć porannego chaosu, który zawsze towarzyszył pracującej części obywateli
tego świata. Dlaczego zawsze byli tacy zabiegani? Cóż, miałem na ten temat
kilka teorii. Jedną z nich był niski poziom kofeiny we krwi moich współpracowników.
Jeden z nich właśnie pomachał mi, idąc chodnikiem w stronę frontowych drzwi
budynku, w którym pracowaliśmy. Szybko opuściłem więc samochód, w rękach
ściskając neseser i przez ramię machając mojej ukochanej i dzieciom. Bez
zbędnego zatrzymywania się po drodze i witania ze znajomymi, ruszyłem do
swojego boksu, by usiąść za biurkiem i nadrobić papierkową robotę z dnia
poprzedniego.