12 February 2015

Przedawkowanie

8.10.1986
dziennik Jonathana Richardsa
dzisiaj jestem detektywem

Było około ósmej trzydzieści rano, gdy dotarłem do budynku federalnego, obdarzonego imieniem świętego Josepha i wtedy jeszcze myślałem, że będzie to dzień, jak co dzień, jak każdy inny. Myliłem się, a moje nastawienie do wczesnego, wtorkowego poranka w pracy, wahało się pomiędzy niskim, a średnim poziomem entuzjazmu. Wyjrzałem przez okno samochodu na szare niebo, a moje odbicie w szybie spojrzało na mnie nieprzychylnym spojrzeniem. Brązowa grzywka opadała na moje zielono-szare oczy, a włosy na czubku głowy w imponującym stopniu sterczały we wszystkie strony. Przygładziłem je nieco dłonią, po raz kolejny przysięgając sobie, że ostatni raz wyszedłem z domu bez zerknięcia w lustro.
Miałem jeszcze sporo czasu, by uniknąć porannego chaosu, który zawsze towarzyszył pracującej części obywateli tego świata. Dlaczego zawsze byli tacy zabiegani? Cóż, miałem na ten temat kilka teorii. Jedną z nich był niski poziom kofeiny we krwi moich współpracowników. Jeden z nich właśnie pomachał mi, idąc chodnikiem w stronę frontowych drzwi budynku, w którym pracowaliśmy. Szybko opuściłem więc samochód, w rękach ściskając neseser i przez ramię machając mojej ukochanej i dzieciom. Bez zbędnego zatrzymywania się po drodze i witania ze znajomymi, ruszyłem do swojego boksu, by usiąść za biurkiem i nadrobić papierkową robotę z dnia poprzedniego.

5 February 2015

V - Tylko pięciu (część pierwsza)

Wtedy włożę maskę. Zawsze będę ją miał przy sobie i w razie potrzeby, gdy ogarnie mnie bezsilność lub przerażenie, nałożę ją, by skryć swój strach.

Jonathan Carroll "Na pastwę aniołów"
 
Leżała na plecach, czekając na świt i uśmiechając się do siebie pod nosem. Nawet wspomnienie wieczoru dnia poprzedniego i rodzinnej kłótni nie potrafiło zepsuć jej dobrego humoru. Iskadar już się na nią nie gniewał i nastolatka musiała przyznać, że bardzo zależało jej na jego przyjaźni. Było jeszcze tyle rzeczy, których mogła się od niego dowiedzieć, nauczyć o jego świecie. Były też takie rzeczy, których chciała się dowiedzieć o nim samym. Fakt, iż był on synem Athala – karczmarza i barda - wcale nie powinien ją tak zaskoczyć. Iskadar ewidentnie odziedziczył talent po ojcu, a Whisper uważała, że w tym przypadku uczeń prześcignął mistrza w swoim fachu. Jej niebieskowłosy znajomy był jedną z tych osób, których można było słuchać godzinami i dziewczyna była pewna, że nie zanudziłby jej nawet opisując budowę silnika samochodowego (choć nie podejrzewała, by miał o nim jakiekolwiek pojęcie), albo czegoś, co uważała za równie mało interesujące.
Więc leżała, nie zamierzając w najbliższym czasie ruszać się z łóżka. Od dziś oficjalnie zaczynały się jej wakacje i chciała z nich korzystać w pełni. Albo właściwie na tyle, na ile jej uziemienie i rodzice by pozwalali. Za drzwiami pokoju już było słychać kroki i odgłosy reszty mieszkańców przygotowujących się na powitanie nowego dnia. Whisper brakiem swojej obecności na śniadaniu miała zamiar oznajmić swój protest. Oskarżenia macochy nadal wydawały jej się, co najmniej, niesprawiedliwe. I byłaby tak leżała w nieskończoność, gdyby nie to, że pierwsze promienie słońca wpadły do jej pokoju, ciągnąc za sobą niezbyt przewidywalny ciąg wydarzeń.
Początkowo Whisper nie do końca wiedziała co się dzieje. Jej pokój wypełnił cichutki dźwięk, który szatynka szybko rozpoznała jako coś na pewno nie pochodzącego z tego świata. Czyżby znowu przenosiła się na spotkanie Iskadarowi? W takim razie, czy możliwe było się tam dostać również nie śpiąc, w ciągu dnia? Jeśli tak, nastolatka miała zamiar z tego skorzystać. Zamknęła oczy, wsłuchując się w subtelny świergot ptaków, na twarzy czując przyjemny podmuch wiatru i zwolniła oddech, rozkoszując się przyjemnym aromatem kojarzącym się z lasem w środku lata.
I wtedy coś usiadło jej na czole.

1 February 2015

Złodziej i Anioł


Słońce chyliło się ku zachodowi. Miasto, które nigdy nie zasypia, wrzało.
Gabinet Warrena Worthingtona III tonął w mroku. Aksamitna cisza, w której najcichszy dźwięk brzmiał niczym trzask gromu, gdzie tykanie zegara, nieubłaganie odliczającego czas, przypominało uderzenia bębnów, gdzie bicie serca dudniło w uszach niczym pogrzebowy marsz, zakłócona została skrzypnięciem dębowej podłogi. Gdyby ów dźwięk po chwili się nie powtórzył, można by założyć, że to wiekowa podłoga przeciąga zdrętwiałe kości, albo ściany wzdychają ciężko; mogła to być kapiąca woda z przelanych doniczek, albo kwiaty, niepodglądane przez nikogo przekręcają swe łodygi ku słonecznemu światłu. Ale nie, skrzypnięcie powtórzyło się. Ktoś chodził po gabinecie; był w nim, chociaż nikogo nie powinno tutaj być. Warren Worthington III wychodząc z niego około osiemnastej, skrupulatnie zatrzasnął wszystkie okna, zamknął drzwi na elektryczny zamek i wyszedł załatwić biznesowe interesy, zostawiając swoje biuro pod opieką sekretarki. 
Obok Betty nikt nie przechodził. Dziewczyna nikogo by do środka nie wpuściła. Drzwi nie otworzyły się, okna pozostały zamknięte, zamek nawet nie drgnął. A jednak ktoś przechadzał się po gabinecie; cicho, bezszelestnie, stąpając tak, by uniknąć skrzypiącego parkietu. Wszedł do środka, chociaż w ogóle nie powinno mu się to udać. Ale tam był. W ciemnościach rozświetlanych jedynie słabym światłem ulicznych latarni, ktoś podszedł do ściany za biurkiem i stanął przed wiszącym na niej obrazem. Złocona rama połyskiwała lekko, a z płótna na gabinet spoglądała dostojna para w średnim wieku; on wyższy od niej, jak przystało o głowę, ona piękna i filigranowa; oboje objęci, trzymający się za dłonie, z miłością wymalowaną na ich twarzach. Za nimi ukryty był sejf, ot mały skarbiec, który właśnie z cichym kliknięciem otworzył się na oścież. Dwunastocyfrowa kombinacja cyfr i znaków została złamana, a skaner linii papilarnych oszukany. Wystarczyło kilka minut, by dostać się do środka, by zabrać tak cenną rzecz.